środa, 10 lipca 2013

Małe koszyki - maleńka miłość :* :*

Upojność wieczoru, który nastał po upalnym, letnim dniu oraz  "Dirty Black Summer" zespołu Danzig nastroiły mnie nieco romantycznie.
Ładna piosenka. Gitarka wywołuje taki prądzik w okolicy splotu słonecznego. Nie zgadzam się jednak z Tobą, Glennie Danzigu. To lato nie jest ponure i brudne, nie jest też czarne. W moim wydaniu ma nieco metaliczny połysk, albo jest plastikowe i czerwone. Jak koszyk na zakupy z Biedronki. Są też cieplejsze rzeczy na tym świecie niż stos pogrzebowy, o którym piał Glennisko...
Romantyczne uniesienia ostatnich miesięcy, jak również doświadczenia moje i moich znajomych,  nastroiły mnie do napisania pseudoutworu. Nie muszę wyjaśniać zbyt wiele, cała sytuacja opisana jest wprost dosłownie w tym to czymś (utworze):


Stoję w kolejce
między ekscytującym pikaniem kas z obu stron
Piknięcie skanera wywołuje drżenie
Już czuję jak mięśnie mojej twrzy
podrygują w bezmagnezowym skurczu
Oto kasa coraz bliżej
Wykładam w pocie czoła zakupy na taśmę
Nurkuję w dużym koszu
Zawsze wolę takie, niże te małe
co się dźwiga
Albo ciągnie po podłodze
Poza tym zawsze mam tam jeden złoty lub złote dwa
Gdyby na zakupy przepadła cała kasa ma
Tra la la

Tańcują me ramiona nad koszem
Jak połamane na wysypisku grabie
Nigdy nie umiem postawić koszyka tak,
by było mi wygodnie
Kolejka napiera na mnie
Kosz wbija mi się  w brzuch
Lękam sie, czy butelka z wodą mineralną oraz
ta z Cifem
nie upadną na podłogę
Wyłożyłam
zakupy na taśmę
Pikający skanerem gwar trwa
Sia la la

Stoję przodem do pani kasjerki
tyłem do kolejki
Koszyk z przodu zaprowadzon,
co by mnie nie przeszkadzał
Wtem czuję to...
Z tyłu najeżdza na mnie kosz
Rażąca prądem ekscytacja
oraz radość płynąca z konforntacji
Rozpierają mnie jak 
skwaśniały jogurt wieczko kubka
Zawsze jak otwieram, to się boję
czy się nie opryskam
i widzę go
oto on
Tra la la

Najeżdzał na mnie z tyłu kosz
Tym razem jest inny niż zawsze
Metaliczne spjojrzenie przeszywa mnie
jak cudowny prąd z pastucha elektrycznego
na polu, gdzie pasły się krowy
Wiele razy adorowały mnie kosze
Ale ten jest inny niż wszytskie
Wiem, że to nie żarty
To przeznaczenie
Naszej wzajemnej hipnozie akompaniuje kasjerka
"Torbę liczyć? Torbaaaaa"
Sia la la

I kiedy pika (kasjerka) mi tymi zakupami tak,
że nie mogę ich ogarnąć
i nie  zdążam zapłacić
Najeżdza na mnie kosz
Wiem, że to przeznaczenie
Będziemy żyć razem w cudownym zakupowym, pikającym świecie
Z przegródką na dwa złote lub jeden euro
Albo żeton, jak ktoś ma
I urodzę mu małe koszyki
Same metalowe
Plastikowe jednak może nie
Może tez kiedyś wjadą na kogoś w sklepie
Tra la la


No i to własnie ten utwór. Jeżeli ktoś czuje się na siłach, może napisać muzykę. Preferowana gitara akustyczna, melodia w stylu pielgrzymkowym. Polecane wykonanie przez kobietę, ubraną w zwiewną tkaninę, ze wzrokiem wpatrzonym w dal z nadzieją, ale z jednocześnie lekko zawiadiackim błyskiem w oku - w końcy wyrywamy obcy koszyk w sklepie. Od słów "I urodzę mu małe koszyki" głos winien nieco drżeć z przejęcia a oczy szklić się łzami wzruszenia. Może być coś w takim stylu:
 Polecam przewinąć do 1:11 - właśnie o to mi chodzi!!!
A tu na koniec - małe tło do całego wpisu:

Dziękuję za przeczytanie.
Wasz Zwariowany Wampir B.



poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Kino nocne w Twojej głowie



Prawie rok temu na tymże blogu poruszyłam temat absurdalnych snów (do tegoż wpisu hop tędy). Dzisiaj, na przekór wiośnie odzyskującej swoją przewagę nad zimą, będzie o straszniejszym obliczu moich marzeń sennych.
Wpis ten będzie momentami straszno-makabryczno głupawy. Tylko dla Czytelników o mocnych nerwach, w wieku od lat 18tu (przyklejenie swojego zdjęcia gumą do żucia na cudzą legitymację szkolną nic tu nie da, o nie nie!). Oto krótki link, który wprowadzi Was w nastrój mojego wpisu (klik, klik Czytelniku!):



                                     Krystyna Loska zapowiada Kino Nocne



Niektóre tańcują na ostrzu noża. Po jednej stronie ostrza tego mamy masło, czyli totalnie ośmieszająca groteskę, po drugiej dżem – czyli bardziej przerażający aspekt i różne straszne motywy (tak, właśnie teraz możecie wyobrazić sobie mnie, śniącą te horrory ze strugą śliny na twarzy – pozwalam na to).  

Myśl o strasznych snach pojawiła mi się, kiedy przyśniło mi się takie coś:

Zostałam aresztowana. Nie wiem za co. Prawdopodobnie za nic. Areszt wyglądał jak w amerykańskich filmach. Siedziałam sobie przy stole w ciemnych pokoju przesłuchań, kiedy do pomieszczenia weszła policjantka, krótkowłosa blondynka w średnim wieku. Usiadła naprzeciwko mnie. Nie pamiętam przesłuchania, ale było  raczej nie przyjemne. W pewnym momencie powiedziała, że ona i tacy jak ona, a jest ich więcej, chcą opanować Ziemię i zniszczyć ludzi takich jak ja. Tacy jak ona – nie wiem,  na czym ta wspólnota grupowa miała polegać, poza tym, że była ogólnie istotą złą i wredną, oraz, że całe jej gałki oczne nagle stały się czarne (to przez ciebie, serialu Supernatural – zrobiłeś siano z mojego mózgu!). Tacy jak ja – nie wiem, o co jej chodziło. Brunetki i bruneci? Ludzie nie umiejący jeździć na rowerze? Lubiący żelki? Kurde, właśnie tego nie rozkminiłam w tym śnie. Potem nagle przeniosłam się w inne miejsce. Rozmawiałam z kimś, chyba też z kobietą, która powiedziała mi, że ci czarnoocy ludzie (chyba ludzie) opanowują ziemię i chcą nas zgładzić, ale jest na nich broń – unicestwia ich muzyka Varius Manx i to tylko z Anitą Lipnicką na wokalu. A potem nagle przyśniła mi się plaża o zachodzie słońca oraz stojący na niej czarnoocy ludzie (taka grupka, z parę osób, nie więcej), którzy skręcali się w konwulsjach, bo tle leciała Piosenka księżycowa wykonywana przez wspomniany zespół. Koniec snu.
Sen drugi przypomniał mi się, kiedy na fejsbukowym profilu The Macabre And the Beautifully Grotesque ujrzałam ten oto obrazoszkic:

Autorem tegoż jest Piotr Dobrynin. Praca zatytułowana jest stosownie - "Koszmar" i bardzo skutecznie przypomina mi obraz, który przyśnił mi się mniej więcej na przełomie klasy maturalnej i studiów. We śnie szłam tu boczną drogą za podwórkami wioski, w której wówczas mieszkałam. Z drogi widok rozciągał się z jednej strony na wieś, typową polską ulicówkę, odseparowaną od pól stodołami, a z drugiej - pola i lasy, na dosyć ładnym pagórkowatym terenie. Widok na pola był całkiem przyjemny - tu coś zielonego, tam sztruks ;) We śnie cały problem polegał na tym, że pola te po horyzont obstawione były krzyżami. Takimi jak na obrazach w kościołach. Było ich mnóstwo, setki, tysiące, a na nich wisiały ludzkie ciała, z głowami zwierząt hodowlanych, świń, krów. No i wtedy się obudziłam. Moim zdaniem sen ten brył proroczo-apokaliptyczny. Były to okolice roku 2003, kiedy Polska wstąpiła do Unii Europejskiej.Walka o unijne dopłaty dla rolników oraz embargo na dostawy mięsa od polskich hodowców żywca do Rosji kilka lat później nie były dla mnie żadnym zaskoczeniem ;)
Nie jest to pierwszy sen proroczy w mojej karierze. W podstawówce przyśniło mi się, że na pole należące do mojej rodziny spadł samolot linii British Airwaves. Następego dnia w telewizyjnych wiadomościach podano, że PLL Lot i Britsh Airwaves podpisały porozumienie o współpracy. To było przeznaczenie...
Snów makabrycznych i krwawych w moim koszmarnym portfolio trochę jeszcze mam, zamiast jednak się nimi z Wami podzielić, postanowiłam przeznaczyć część tekstu dla wszystkich osób z mojego otoczenia, którym śnią podobne absurdy i makabreski, a w szczególności komuś, komu śniło się, że dopuścił się mordu w szkole, temu, komu śniło się, że stał nad basenem i coś do niego przypływa i opływa, tej osobie, której śniło się, że ludzie mają sztuczne nosy, najlepiej, jak wykonane są z porcelany oraz komuś, komu przyśniła się definicja transhumanizmu i jego drugiej półówce, która swoimi zwariowanymi snami bez problemu zasiliłaby dzisiejszy wpis. Bardzo, bardzo mocno Was pozdrawiam i dziękuję za lekturę tego bloga i dobre słowa :) 
Dla Was ta pioseneczka, Kochani ;)
Słodkich snów.

poniedziałek, 25 marca 2013

Ha. Ha. Ha.

Pojawia się zawsze wtedy, kiedy chcę być na wyżynach najbardziej efektywnej pracy mojego umysłu (a przynajmniej wtedy, kiedy chcę, żeby tak to wyglądało), kiedy chcę wyjść na błyskotliwą, poważną i rozsądną osobą i szczególnie wtedy, kiedy sytuacja wymaga ode mnie powagi i skupienia.
Durnowaty śmiech. Mam dziwną przypadłość do durnowatego śmiechu w najmniej odpowiednim momencie.



Siedzimy na zajęciach w grupie, każde z nas mówi z korkiem w buzi wierszyk "Nie pieprz Pietrze wieprza pieprzem" i kiedy przychodzi moja kolej, ja lekko zestresowana, bo to dobrze trzeba wypaść i ładnie powiedzieć, onieśmielona lekką perwersyjnością tego, że każdy siedzi tu z korkiem w ustach i już czuję, i słyszę, zamiast tekstu na kartce, zamiast tego, co mówią ludzie wokół, tekst o tym, że nie można pieprzyć (czytaj: posuwać) wieprza w metrze. I już moja wyobraźnia szybuje do warszawskiego metra, co się dzieje, kiedy jest akt seksualny między wieprzem a kimś, czy nie jest im zimno, kiedy otwierają się drzwi. Czy w razie czego okaże się, że wieprz ma bilet i nie będzie musiał płacić kary. A ja już czuję jak wzbiera we mnie ta łaskocząca przeponę i płuca fala, już czuję, że zginam się w pół, i dławię, i lecą mi łzy, a wszyscy na mnie patrzą. Prowadząca śmieje się, no wiem, wiem, śmieszne są te teksty, no czytaj, a ja próbuję coś powiedzieć i wychodzi byle jak. Mam ślinę na ustach. Po zajęciach korek powędruje do śmieci. I znowu, cała grupa mówi po kolei tekst o wieprzu. A ja nie dam rady, nie dam rady, bo jeśli akcja przeniosła by się do moskiewskiego metra to jaki byłby to wieprz? Jakie są w Rosji wieprze, brązowe, białe, czarne? Czy byłby nagi? Jak moskiewskiego metra, to w sumie nie, mają te żyrandole i portrety, taki przepych, to może nie nago, tylko jakieś koronki, perły, klejnoty. I znowu mnie dusi, i dławi, i zwija, i znowu nie mogę się opanować, korek wypada mi z ust. A ona patrzy na mnie z irytacją w oczach, mówię do siebie, no już, uspokój się, ona też już trochę zła mówi, uspokój się. Rozumiem ją, przecież wiem, że chciała skończyć wcześniej te zajęcia i iść do domu, do dzieci. Każdy chce, żeby szybciej się skończyło. A ja śmieję się dalej i urywam nagle, smutno mi, makijaż  mam rozmazany, moje krechy nad oczami, które robię z taką uwagą, nie wychodzą mi zawsze, a teraz są już całkiem rozmazane. I garbię się, siedzę bez siły. Już nic mi się nie chce.

Potem siedzę w pokoju. Właściwie to siedzimy, nie jestem sama, ja z Koleżanką, mam zatelefonować, to nie jest ważny telefon, ale służbowy, mam mieć poważny ton, bo pytam o poważną, ale zwyczajną rzecz. Koleżanka mówi coś, nawet jej nie słyszę, ale mój mózg już mówi do mnie, mam cię, teraz będziesz się śmiać, chociaż wcale tego nie chcesz i kiedy poważna pani odbiera telefon, nie słyszę jej głosu, tylko swój śmiech, a ona do mnie krzyczy, że jest zajęta, że mam zadzwonić  jak się wyśmieję, a mi robi się strasznie smutno, że zawiodłam tę panią, to próbuję ją przeprosić, ale nie dam rady, bo śmieję się dalej i zamiast odłożyć słuchawkę próbuję mówić dalej, i dławię się, w końcu wyduszam przeprosiny i załatwiam sprawę przybita z nieogarnionego smutku, dlaczego ta pani na mnie nakrzyczała, przecież jej nie obraziłam. Znowu nie umiałam się opanować. Znowu boli mnie brzuch. 
Skoro boli mnie brzuch od śmiechu... To dlaczego tak ciężko robić mi 6 Weidera? A może Vadera? Szóstka Vadera z hełmem Lorda Vadera i jego sapaniem. Albo 6 Vadera przy "Xepher" Vadera z płyty "Litany" zespołu Vader, przy szybkim tempie piosenki. Tak rach-ciach, mach-mach, takie szybkie brzuszki.  jakbym była dzięciołem. Dlaczego myślę o tym w autobusie? I znowu dławi mnie śmiech, znowu próbuję się czymś zasłonić, szalikiem, torebką, plecakiem, jadący w empeku ludzie chyba nie widzą, ale co będzie jak będzie lato i nie będzie się czymś zasłonić? Pocieszam się, ze rzadko jeżdżę autobusami.
Ale to nie wszystko... Idę ulicą, ludzie mnie mijąja, jest spokojnie, miło, zwykły dzień. A ja przypominam sobie, że K. powiedział, że jest wrogiem kosmetyków. To ja nie mogę wytrzymać, już widzę, jak on walczy ze swoją armią, barwy wojenne na twarzy, karabiny, bojówki, czołgi, mundury, hełmy, strzały, a po drugiej stronie balsamy, kremy, maseczki, odżywki, w tubkach, puszkach, słoikach, pudełkach, z karabinami, czołgami, w okopach, strzelają, walczą zaciekle, a co. Zły krem w tubce strzela. Ma on sztandar kosmetykowy w dłoni. A ja nie mogę wytrzymać, to chore, nie dam rady, zaczynam się śmiać, co to będzie jak ludzie zobaczą, to nie, to nie patrz na nich, to patrzę w dół, to wchodzę do sklepu, biorę koszyk i chowam się między półki. Jakoś mija.
Ale to nie tylko moja chora wyobraźnia. O nie. Ludzie są sobie sami winni. Stoimy w pokoju. Jedna osoba pyta drugą, jesteś chora, może masz bąblownicę, byłaś w lesie, dwa miesiące temu, jagody jadłaś, jesteś na to chora. 
A ja widzę jak na tamtej twarzy pojawia się spojrzenie pełne znaków zapytania, no jak to, to było dawno temu, to absurd. A ja już się dławię, już widzę te bąble, których nie ma, chcę odwrócić się do okna, do moich książek, ale nie nadążam, nie zdążyłam, nie dam już rady. Już fala nadeszła, już się jej poddałam, próbuję powstrzymać, aż kipi ze mnie jak z wulkanu. Prycham śmiechem i widzę to spojrzenie, znowu je zawiodłam, przecież się martwiła, nie chciałam, kurde, przepraszam, nie chciałam, ale naprawdę nie dałam rady. Tym razem znów nie wyszło.



środa, 29 sierpnia 2012

Poznać i zrozumieć Innego w... Inny sposób


Jam jest laik sajens fikszyn,  więc opowiem dziś Wam swoim laickim językiem o kilku wybornych rzeczach sf, by zachęcić Was do obejrzenia i przeczytania ich. Szczególnie tym z Was, którzy krzywo patrzą na filmy i książki o robotach i kosmitach, uważając je za bękarty umysłów scenarzystów i pisarzy. Ciężko uwierzyć w wartość tego gatunku patrząc na okładki niektórych książek sf i fantasy (wpis na ten temat przeczytacie tu), ale pamiętajcie, że w każdym gatunku filmu i literatury są tytuły, które lepiej schować pod dywan. Ale, ale!  Zanim podam pierwszym argument, smakowita okładeczka na początek:
... zatem możemy zaczynać. Argument pierwszy jest taki: ludzie, dajcie się przekonać, bo warto poszerzyć horyzont i spróbować czegoś nowego. Argument drugi: to po prostu dobre seriale, filmy lub książki.  Na pewno nie gorsze od innych dlatego, że są z gatunku sf. Mnie przyciągnął do sf często pojawiający się motyw poznania i zrozumienia Innego, co propagował i opisywał Mistrz polskiego reportażu, Ryszard Kapuściński. Innego – innej kultury, narodowości, a co za tym idzie – innego sposobu życia, sposobu myślenia. Literatura reportażowa i podróżnicza opisuje narody żyjące na całej Ziemi, ale pisarze i scenarzyści sf snują opowieści na temat zupełnie innych rozwiązań w tej kwestii – tu nie ograniczają ich cechy ludzkiego ciała i umysłu, ani warunki biologiczno-przyrodnicze Ziemi, ani istniejące rozwiązania techniczne, mogą puścić wodze wyobraźni i podążyć dalej, skomponować całą gamę cech i warunków i łączyć w fabularną całość. Co z tego wyjdzie dalej – może być ekscytującą niespodzianką. Tym bardziej, że w takich opowieściach można odkryć zakamuflowane odniesienia do tego co dzieje się lub może dziać się w rzeczywistości. Nie ograniczajmy się do poznania Innego, odniesień może być znacznie więcej. Na przykład studium danej cywilizacji – co stałoby się, gdyby podjęto inne decyzje, gdyby kto inny wygrał daną bitwę, gdyby historia podążyłaby innym torem. Albo kwestia nauki – gdyby położono nacisk na inne badania, gdyby inne odkrycie lub nowinka techniczna została wprowadzona w życie. Na te i na wiele innych pytań próbują odpowiedzieć sobie twórcy książek i seriali, a nam nie pozostaje nic innego, jak tylko zabrać się do czytania/oglądania.
Opowiem Wam teraz o  serialu „Battlestar Galactica". Obejrzenie go było jednym z powodów, dla których zdecydowałam się na ten wpis. Bo tak jak w serialach „normalnych” o politykach, chirurgach, seksoholiku, copywrighterach w latach 60tych lub wyspie zagubionych i lekarzu ćpunie, mamy tu również wiele ciekawych motywów i wątków. Tak jak w innych, dobrych historiach, różni się tu  tylko rzeczywistość - jest upadek cywilizacji, nie naszej, a fikcyjnej, nie mogę powiedzieć jakiej - bo okaże się dopiero na koniec ostatniego sezonu. Na początku serialu nastaje druzgocząca zagłada większości ludzkości, do której doprowadzili Cyloni. Niegdyś były one robotami stworzonymi przez ludzi, później ewoluowały. Ale to nie Cyloni odgrywają w serialu rolę Innych - to oni próbują zrozumieć ludzi, obserwują ich, stwarzają różne sytuacje, by poznać ludzkie reakcje i zachowania. Cała otoczka fabularna potrzebna była, by efektownie pokazać pewne wszechobecne także w innych książkach, serialach lub filmach motywy. Pierwszym z nich jest władza, walka o nią i to, co dzieje się z ludźmi, którzy rządzą… Drugim – chęć przetrwania oraz  kondycja człowieka, kwestia tego, ile człowiek może znieść – psychicznie i fizycznie i co zrobi, by przeżyć. Próba ratowania resztek cywilizacji, umożliwienie jej dalszego rozwoju, ciągły problem wyboru właściwego rozwiązania. Wątków relacji między bohaterami mamy tu wiele: damsko-męskie (także ludzko-cylońskie), synowsko-ojcowskie, szef-podwładny, mistrz-uczeń. Na pewno nie są spłycone i przygniecione wątkami dotyczącymi wojny w kosmosie między statkami ludzkimi i cylońskimi. Zapomniałam wspomnieć o stosunkach płciowych w miejscu pracy, ale to tak na marginesie.
W całej kolonialnej flocie żyją postacie, których sylwetki nakreślono całkiem realnie i w całkiem realny i przemyślany sposób przeżywają one problemy, z którymi udaje im się uporać lub nie. Do tego cała masa zagadnień metafizycznych, fascynacja a jednocześnie odraza do tego, co ludzkie i pilotka o nicku Starbuck (Katie Sackhoff) – stąd częsta ochota na kawę podczas oglądania serialu....Oczywiście znajdziemy tam nieścisłości, coś może się nam nie spodobać, ale to całkowicie normalne, że liczący cztery sezony serial ma jakieś wady.
Tu znajdziecie więcej informacji na temat „Battlestar Galactica”.
To nowa wersja serialu nakręconego prawie 30 lat temu, gdzie Starbuck był mężczyzną i grał go odtwórca roli Buźki Templetona w serialu "Drużyna A”. Tu więcej na temat tej dawnej wersji, a poniżej fota dwóch Starbucków w Starbucksie:
Urocze, prawda?
A teraz kilka słów na temat książki, którą warto przeczytać: powieść "Gra Endera" Orsona Scotta Carda. Po raz pierwszy ukazała się w 1985 roku - wówczas nad światem wisiało jeszcze widmo zimnej wojny, ale w powieści zostało już ono zażegnane. Akcja dzieje się bowiem w przyszłości. Kraje zjednoczyły się po ataku z obcej planety, przez kosmitów nazwanych robalami (Inni!) - kolejny atak to tylko kwestia czasu. Główny bohater, Andrew "Ender" Wiggin, kilkulatek, zostaje uczniem Szkoły Bojowej, potem Szkoły Dowódców. Pierwsze skojarzenie z fabułą to "Władcy much" W. Goldinga, ale nie tylko. Znajdziecie tam znacznie więcej, to nie tylko przygotowanie do wali z kosmitami, ale także próba walki o swoje człowieczeństwo. Znamienne jest to, że w trakcie lektury ciągle zapomina  się o tym, że bohaterowie to dzieci...  Według pewnych prognoz, w 2013 w kinach będzie można obejrzeć ekranizację tej powieści. Jedną z istotnych ról zagra Harrison Ford. Żeby zachęcić: zaskakujący koniec. Dla nienasyconych: to pierwsza część Sagi o Enderze. Poza tym to klasyka sf, jeśli nie światowej literatury, zatem warto przeczytać i znać.
A teraz abstrahujące foto na koniec:
Miłej lektury i oglądania.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Opowieści z Czarnobyla

Dziś będzie nieco poważniej, ale zależało mi na tym, by polecić Wam książkę białoruskiej reporterki Swietłany Aleksijewicz - "Czarnobylska modlitwa. Kronika przeszłości ". Niech nie przeraża Was słowo modlitwa w tytule, nie ma tu dewocji. Jest to po prostu opowieść utkana ludzkich emocji, najczęściej pełnych bólu, rozpaczy, tęsknoty, cierpienia... Autorka dotarła i skłoniła do wypowiedzi świadków czarnobylskiej katastrofy - mieszkańców Prypeci i okolic, strażaków, żołnierzy i likwidatorów, usuwających skutki wybuchu oraz ich bliskich.Wszyscy oni w szczery sposób snują tego tragicznego czasu, opowiadają o próbach pogodzenia się z własnym losem. Często ciężkim.
Wypowiedzi bohaterów, anonimowych lub wymienionych z imienia i nazwiska, po pewnym czasie zlewają się ze sobą, stają się do siebie podobne i wręcz nużące... Wszędzie dominuje oczywiste uczucie bezradności i totalnej niewiedzy na temat radzenia sobie ze skutkami takiej katastrofy. Ciągle powtarzają się wypowiedzi, że brakowało odzieży ochronnej, nie było odpowiednich lekarstw, że jedzono żywność pochodzącą ze skażonych pół i sadów, że ktoś nie opuścił swojego gospodarstwa, pomimo tego, że był taki nakaz, że przesiedleni z najbardziej dotkniętego skażeniem terenu traktowani byli w nowych miejscach zamieszkania jak wstrętne UFO, że rząd nie zrobił prawie nic... Nie zainteresowało Cię czytelniku, za nudno? No cóż, wybacz. Ale  takie było (i w niektórych przypadkach nadal jest) życie tych ludzi, tak właśnie to wygląda. Nie ma tu miejsca na pazłotkowy lukier, to jest opowieść tych ludzi, wyrwana z nich z mięsem bolesnej codzienności. Tu nie ma zabawy.
Swietłana Aleksijewicz
 Ale to nie wszystko. Mają tu miejsce, że tak posłużę się eufemizmem z reklamy gum do żucia - dwa "mentolnięcia". Określiłabym to bardziej dosadnie - ale myślę, że każdy wie, o co chodzi. Są tu dwa wybuchy - na początku i na końcu tej książki. Opowieści dwóch kobiet, które kochały swoich mężów do szaleństwa. Jeden z nich był strażakiem, drugi - likwidatorem. Te młode, pełne życia dziewczyny zostały postawione przed zaistniałym faktem. Oto ciało ukochanego każdej z nich, którego każdy milimetr kwadratowy znały i całowały, staję się kolejno: napompowanym bąblem, potem na chwilę spokój, potem jednym wielkim krwawiącym z zewnątrz organem, z którego skóra schodziła płatami, a potem  - wrakiem człowieka, którego szczątki wewnętrznych organów nie są w stanie już funkcjonować, więc ranny (a właściwie rana, będąca niegdyś człowiekiem) wypluwa je po kawałku. Wybaczcie ten obrazowy opis, ale chcę Wam przybliżyć traumę tych kobiet. Pochowały one w końcu swoich mężów. W końcu - bo nikt nikomu nie życzy takiej męczarni. Pomimo rozpaczy i koszmaru znalazły siłę, by żyć dalej. Dla siebie, dla dzieci, dla  bliskich. Przytoczony opis to nic w porównaniu z tymi, które zostały zamieszczone w tej książce - są potrzebne, ponieważ uświadamiają skalę zjawiska, a jednocześnie zdolność człowieka do przetrwania w trudnych warunkach. Ale nie ma tu jarmarcznej sensacji. To po prostu ciężka, czarnobylska rzeczywistość. Kolejna cecha mistrzostwa Swietłany Aleksijewicz - delikatność i dosłowność w jednym.
Ta Autorka to jedna z niewielu pereł we wszechobecnym błocie tabloidowego pisactwa i tombakowego blichtru w butach od Loubutina.
Bardzo dobra lektura dla ludzi poszukujących czegoś więcej w codzienności pełnej pośpiechu i roszczeń.

Tu znajdziecie więcej informacji na temat tej książki.

środa, 13 czerwca 2012

Wpis mający na celu przynajmniej szczątkowe zdemaskowanie ulotnej magii kina


I oto w filmie rozpoczyna się scena miłosna. On prowadzi ją do łoża lub innego mebla, lub ona prowadzi jego, lub ona ją lub on jego – możliwość wariacji niesłychana, jak również sprzętów i miejsc. Zastanawiający jest jedynie brak wśród ogromu tych wspaniałości jednej rzeczy, tak znanej i wszechobecnej, ze względu na swoją praktyczność i wielofunkcyjność – wersalki...

O wersalko, meblu wielofunkcyjny,
Niegdyś w kolejkach wystany,
Dziś niejednokrotnie na raty kupowany
Czemuż nie ma Ciebie w scenach erotycznych
Czemuż gardzi Tobą reżyser, scenarzysta i scenograf
Czemuż skrzypnięcie Twe nie przygrywa miłosnej scenie???

Dlaczego tapicerka Twa,
Pokryta pudrem codzienności z naskórków, kurzu, zupy
oraz reszty brudu 
Nie zdobi planu filmowego
Dlaczego wnętrze Twoje
mogące ukryć pościel
oraz sprzęty inne i papiery wartościowe
Nie jest obecna w branży filmowej??

Dlaczego na próżno szukać mi Ciebie w scenie
Gdzie Brad Pitt dogadza głośnej Bonham-Carter Helenie?
Nawet na polskim podwórku,
Gdzie Dereszowska w Ladies  z wieloma stosunek odbyła
Nadzieja moja na ujrzenie
w tym wszystkim... wersalki, zgniła.

Przeca Tyś jest mebel z Wersalu,
Wszak tak nazwa Twa wskazuje
Czemuż Cię nawet ten żabojadów naród,
Znany ze swej sztuki miłosnej, w ogóle nie szanuje?
Nie chciał Cię w teledysku Serge Gainsbourg,
w swym improwizowanym kazirodczym szale
Ni Brigitte Bardot, ni Catherine Deneuve
Ni Hiszpan Almodovar w filmach swych - o nie!
Ten wolał kręcić podróż do kobiety wnętrza
(Dobrze, że ów podróżnik wiedział, gdzie należy skręcać)

Lecz ja obecności Twej wersalko nadal będę szukać…
Nie spocznę – jedyna ma nadzieja
W filmach polskich z lat 80tych
Może tam Jankowska-Cieślak Jadwiga
Lub Buczkowski Zbigniew
Lub inny polskiego kina stary wyga
Wiedział, czymże jesteś,  
co możesz dać spragnionej kontaktu fizycznego parze
Wypatrywać Ciebie będę na ekranie
Kryjący w sobie pościel i nie tylko - łóżkowy Sezamie!

Poniosło mnie, ale wiem, że konstruowanie sceny miłosnej jest znacznie prostsze bez otwierania wersalki i ścielenia łóżka. Pary w miłosnym uniesieniu opadają przeważnie na ładne, co najmniej dwuosobowe łoża, biurka, stoły lub inne obiekty odpowiadające inwencji twórców filmu/spektaklu/scenki gdzieś wykorzystanej. Brak wersalek oraz wymagających ścielenia łóżek w filmie skojarzyłam jednak dopiero dzięki lekturze głośnych w pierwszej poł. lat 90tych wspomnieniom Anastazji P. (tu dowiecie się więcej na temat tej persony):
W końcu stwierdziłam:
- Trzeba rozłożyć tapczan.
Zrobiliśmy to. Kazałam się mu rozebrać. Zdenerwował się, że ma to zrobić pierwszy. 
Westchnął i skwitował:
- Jesteś cholernie złośliwa, ale ja się też odegram za chwilę.
Uśmiechałam się do niego mówiąc:
- Przecież to dyskryminacja kobiet. Dlaczego kobiety zawsze muszą robić to pierwsze? Chcę, żebyś ty się najpierw rozebrał.
Zdjął koszulkę polo, patrzyłam na jego owłosioną pierś, potem zdjął jasnopopielate spodnie i adidasy. Śmiesznie to wyglądało, ja ubrana, a on goły, tylko w ciemnych skarpetkach. Ma ostry męski zapach, jest bardzo owłosiony, na klatce piersiowej siwy.
W seksie jest bardzo dobry, kochaliśmy się niemal godzinę. Pozycja klasyczna, no może z lekkimi modyfikacjami, ja leżałam na plecach. Nie rozmawialiśmy.
On dość głośno sapał. Acha, w trakcie tego miał ślinotok, ale jest niezwykle sprawny. Spokojny, delikatny. Nawet w seksie świetnie panuje nad swoimi emocjami, oczywiście do pewnego momentu. Początkowo skupiał się na technice, ale pod koniec przestał panować nad odruchami.
Jest zdystansowany, ma się wrażenie, że wszystko ma zaplanowane punkt po punkcie.” 
Mamy tu wprawdzie tapczan, lecz wymagający rozłożenia i zaścielenia. Kwestia pojęcia, ale może Anastazja P. zalicza się do grona osób, które doniczkę nazywają wazonem.
Nie zdradzę Wam, jakiego polityka dotyczył przytoczony fragment, ale na pewno go znacie! Odsyłam do lektury... (Marzena Domaros, Pamiętnik Anastazji P.: erotyczne immunitety, Warszawa: Dom Wydaw. Refleks, 1991).
Na okładce tej książki widnieje ładna kołderka, w powłoczce z wyciętym czworoboczkiem:

Ech, ten czar dawnych kołder – teraz już nie szyje się takiej bielizny pościelowej, chociaż kiedyś była obecna w wielu domach… W dziecięcym wieku miało się kupę zabawy, wczołgując się przez ten czworobok do powłoki kołderki...
Pomimo tego, że dzisiejszy wpis poświęciłam meblowi, korzystając z okazji, chciałam zwrócić Waszą uwagę na jeszcze jeden szczegół… Czy zauważyliście, że w takich scenach miłosnych, kiedy dochodzi do rozbierania się –  aktorzy mają na sobie zazwyczaj bluzki koszulowe, kobiety obnażają się, zrzucając się z siebie sukienki i halki, które z wdziękiem opadają na podłogę… A bardzo, bardzo rzadko zdarza się, żeby ściągali sobie bluzki i swetry przez głowę. Dlaczego? Mam własną teorię – przy zdejmowaniu ubrań w ten sposób często elektryzują się włosy, które potem stają dęba lub przylegają do twarzy w najmniej pożądanym układzie… Gorzej, gdy wycięcie jest za małe i trzeba się siłować…

Tak własnie uwodzi nas magia kina, pomijając te wszechobecne elementy życia codziennego. Szary człowieku! Coś Ci nie odpowiada w zwyczajnym Twym życiu? Po prostu załóż halkę lub bluzkę koszulową, wersalkę (tapczan) miej rozłożoną i zawsze zaścieloną, ale Twoje dni będą takie, jak w amerykańskich (i nie tylko) filmach.

A teraz oddalam się, by oddać się oglądaniu starszych filmów, by dowiedzieć się, czy istniało kiedyś coś takiego, jak era wersalki (tapczanu)… i swetra ściąganego przez głowę.

wtorek, 8 maja 2012

Georgia on my mind

Dzień dobry! Zapewne zaintrygował Was tytuł posta.Wyjątkowo nie mam dziś na myśli Dżordza (jakkolwiek się Wam kojarzy) ani Georginii Tarasiuk (to taka dziecięca gwiazdka  z "Szansy na sukces"  - ach, ten "cudowny" przełom lat 90/00 ;) ). Mam na myśli Gruzję (po angielsku nazwa kraju brzmi: Georgia), ponieważ wielce mnie ostatnio zaintrygował ten kraj, gdym obejrzała nowy odcinek jednego z moich ulubionych seriali reportażowych  "Szerokie tory" o gruzińskiej policji (by obejrzeć - kliknij tu ),  a raczej reformach, jakie zostały w niej zaprowadzone - niemal całkowita zmiana personelu, nowe, bajeranckie auta i komisariaty - szklane domy, tak, by przechodnie na własne oczy mogli przekonać się, że policja pracuje uczciwe... No cóż. Pomysł ciekawy. Do napisania tego posta natchnął mnie również artykuł  o  Minister (Ministrze, Ministerce? Ministrzyni? Ministrowej? Mini-hip-sterce? Ludzie... tak można bez końca...), pięknej, młodej i mądrej kobiecie, która jest niemal reklamą kraju, w którego rządzie pracuje. Wywiad ciekawy, polecam (by przeczytać, kliknij tu ).
Ach, pieniądzu z USA, kto cię miał, ten wie, że możesz zdziałać cuda....
Gruzja to piękny kraj - tak przynajmniej mogę stwierdzić dostępnych informacji z Internetu - może to niewiele, ale na pewno skłania do głębszego zainteresowania zagadnieniem. 
Nie czytałam tej książki: 


Okładka sympatyczna, ale jakoś nie sięgnęłam. Nie wiem czemu... Może warto? Fajnie, ludzie jedzą, piją, bawią się. Śpiewamy, tańczymy. Nie napiszę teraz kontry do tego w postaci opowieści o konflikcie z Rosją i słynnego zdjęcia pośród ruin, informacje są tu, bo jest to zbyt dramatyczny temat, by go poruszać. 
Dla rozładowania atmosfery ładny widoczek z Gruzji.


Można się dowiedzieć, z naszej dowolnie modyfikowalnej encyklopedii, że bogactwo kulturowe Gruzji to m. in.  zabytki sztuki datowane jeszcze na czasy przedhistoryczne. Zatem można stwierdzić, że gdzieś w tych herbacianych polach, winnicach i szczytach Kaukazu schowała się perła, mogąca zdyskredytować niejedno uduszone w chmurze samozadowolenia z własnego bogactwa kulturowego państwo w Europie Zachodniej. 
Co jeszcze jest ciekawego w Gruzji? Nazwiska. Wygląda to tak, że jest nazwisko, do którego dodajemy -wili albo -nadze. Czyli Dżugaszwili albo Szewardnadze, ale nie tylko ;) Nie wiem, czy jest odmiana przez rodzaj żeński - chyba nie?
Styczność z tym pięknym krajem oraz z bliżej nieznaną mi Armenią, o której teraz napiszę więcej, miałam podczas oglądania wystawy "Podróż na Wschód" w Galerii Arsenał w zeszłym roku. Niesamowite zdjęcia, niesamowite grafiki i ludzie... Ta uroda! Ciemne włosy i jasna cera, piękne, specyficzne rysy. Nie arabskie, nie typowo azjatyckie - ale zupełnie inne. A tu kilka ciekawszych  prac z tej wystawy: 
Elene Rakviashvili
Tam, gdzie należysz, 2010 (była też instalacja wideo z tymi panami... mam też pocztówkę ;) ) 
Ruben Arevshatyan
Eksterytorium. Rekonstrukcja elementu, 2011 - bardzo intrygujące. Te porzucone lub postapokaliptyczne miasta mają swój dziwny urok.

Alevtina Kakhidze
Jestem spóźniona na samolot, na który nie sposób się spóźnić, 2010-2011 - dosyć ciekawa seria zdjęć, ale to chyba była też instalacja z przedmiotami? Nie pamiętam - będę wdzięczna za przypomnienie.
Jak zauważyliście, ormiańskie nazwiska kończą się często na -yan i -ian. Jak nazwisko tego tutaj artysty - Arevshatyan. Może ktoś kojarzy takiego muzyka, jak Robert Amirian? Zespół Collage odnosił spore sukcesy w pierwszej połowie lat 90-tych w Polsce:


Ten muzyk jest z pochodzenia Ormianinem - teraz raczej udziela się, muzykując w zespole żony - Kari Amirian. 
Inne konotacje z Armenią? System of a Down - a jakże - pochodzenie muzyków i świetny, oryginalny wokal Serja Tankiana znacznie wyróżniały się na tle innych zespołów....

 
Mamy jeszcze Kim Kardashian... Ale o niej dłużej w następnym poście, więc i zdjęcie pominę.
Oraz doktora Jacka Kevorkiana, znanego jako Doktor Śmierć - ręka do góry, kto pamięta aferę eutanazyjną gdzieś tam hen, w latach 90-tych:

Pomijając niechlubne nazwiska, Armenia i Gruzja to piękne kraje, cudowne kultury, stłamszone w przeszłości (i w teraźniejszości trochę jednak też) przez niezbyt łaskawych władców i rządy, a szkoda... A teraz kilka zdań na temat alfabetów gruzińskiego i ormiańskiego. Mianowicie, te narody nawet alfabety mają piękne. Oto próbka.
Żeby to Wam zaprezentować, pokażę Wam zapis kilku zdań w tych językach.
Zacznijmy od gruzińskiego:
დედა, ყიდვა მე ორი ბარი და ველოსიპედის. (Matko, kup mi dwa batony i rower.)
მინდა დააყენა კონდიციონერით თქვენი თმის. (Mam ochotę nałożyć odżywkę na włosy.)

A teraz język ormiański:
Մեկ օր, առանց բժշկական շահերին, օրը կորած օր. (Dzień bez ciekawostki medycznej, to dzień stracony.)
Սուրբ Ծննդյանը Ես ցանկանում եմ ստանալ պլաստիկ գնդակը. (Na gwiazdkę chciałabym dostać plastikową kurę.)

To wszystko na dziś. Dziękuję - շնորհակալություն!