poniedziałek, 25 marca 2013

Ha. Ha. Ha.

Pojawia się zawsze wtedy, kiedy chcę być na wyżynach najbardziej efektywnej pracy mojego umysłu (a przynajmniej wtedy, kiedy chcę, żeby tak to wyglądało), kiedy chcę wyjść na błyskotliwą, poważną i rozsądną osobą i szczególnie wtedy, kiedy sytuacja wymaga ode mnie powagi i skupienia.
Durnowaty śmiech. Mam dziwną przypadłość do durnowatego śmiechu w najmniej odpowiednim momencie.



Siedzimy na zajęciach w grupie, każde z nas mówi z korkiem w buzi wierszyk "Nie pieprz Pietrze wieprza pieprzem" i kiedy przychodzi moja kolej, ja lekko zestresowana, bo to dobrze trzeba wypaść i ładnie powiedzieć, onieśmielona lekką perwersyjnością tego, że każdy siedzi tu z korkiem w ustach i już czuję, i słyszę, zamiast tekstu na kartce, zamiast tego, co mówią ludzie wokół, tekst o tym, że nie można pieprzyć (czytaj: posuwać) wieprza w metrze. I już moja wyobraźnia szybuje do warszawskiego metra, co się dzieje, kiedy jest akt seksualny między wieprzem a kimś, czy nie jest im zimno, kiedy otwierają się drzwi. Czy w razie czego okaże się, że wieprz ma bilet i nie będzie musiał płacić kary. A ja już czuję jak wzbiera we mnie ta łaskocząca przeponę i płuca fala, już czuję, że zginam się w pół, i dławię, i lecą mi łzy, a wszyscy na mnie patrzą. Prowadząca śmieje się, no wiem, wiem, śmieszne są te teksty, no czytaj, a ja próbuję coś powiedzieć i wychodzi byle jak. Mam ślinę na ustach. Po zajęciach korek powędruje do śmieci. I znowu, cała grupa mówi po kolei tekst o wieprzu. A ja nie dam rady, nie dam rady, bo jeśli akcja przeniosła by się do moskiewskiego metra to jaki byłby to wieprz? Jakie są w Rosji wieprze, brązowe, białe, czarne? Czy byłby nagi? Jak moskiewskiego metra, to w sumie nie, mają te żyrandole i portrety, taki przepych, to może nie nago, tylko jakieś koronki, perły, klejnoty. I znowu mnie dusi, i dławi, i zwija, i znowu nie mogę się opanować, korek wypada mi z ust. A ona patrzy na mnie z irytacją w oczach, mówię do siebie, no już, uspokój się, ona też już trochę zła mówi, uspokój się. Rozumiem ją, przecież wiem, że chciała skończyć wcześniej te zajęcia i iść do domu, do dzieci. Każdy chce, żeby szybciej się skończyło. A ja śmieję się dalej i urywam nagle, smutno mi, makijaż  mam rozmazany, moje krechy nad oczami, które robię z taką uwagą, nie wychodzą mi zawsze, a teraz są już całkiem rozmazane. I garbię się, siedzę bez siły. Już nic mi się nie chce.

Potem siedzę w pokoju. Właściwie to siedzimy, nie jestem sama, ja z Koleżanką, mam zatelefonować, to nie jest ważny telefon, ale służbowy, mam mieć poważny ton, bo pytam o poważną, ale zwyczajną rzecz. Koleżanka mówi coś, nawet jej nie słyszę, ale mój mózg już mówi do mnie, mam cię, teraz będziesz się śmiać, chociaż wcale tego nie chcesz i kiedy poważna pani odbiera telefon, nie słyszę jej głosu, tylko swój śmiech, a ona do mnie krzyczy, że jest zajęta, że mam zadzwonić  jak się wyśmieję, a mi robi się strasznie smutno, że zawiodłam tę panią, to próbuję ją przeprosić, ale nie dam rady, bo śmieję się dalej i zamiast odłożyć słuchawkę próbuję mówić dalej, i dławię się, w końcu wyduszam przeprosiny i załatwiam sprawę przybita z nieogarnionego smutku, dlaczego ta pani na mnie nakrzyczała, przecież jej nie obraziłam. Znowu nie umiałam się opanować. Znowu boli mnie brzuch. 
Skoro boli mnie brzuch od śmiechu... To dlaczego tak ciężko robić mi 6 Weidera? A może Vadera? Szóstka Vadera z hełmem Lorda Vadera i jego sapaniem. Albo 6 Vadera przy "Xepher" Vadera z płyty "Litany" zespołu Vader, przy szybkim tempie piosenki. Tak rach-ciach, mach-mach, takie szybkie brzuszki.  jakbym była dzięciołem. Dlaczego myślę o tym w autobusie? I znowu dławi mnie śmiech, znowu próbuję się czymś zasłonić, szalikiem, torebką, plecakiem, jadący w empeku ludzie chyba nie widzą, ale co będzie jak będzie lato i nie będzie się czymś zasłonić? Pocieszam się, ze rzadko jeżdżę autobusami.
Ale to nie wszystko... Idę ulicą, ludzie mnie mijąja, jest spokojnie, miło, zwykły dzień. A ja przypominam sobie, że K. powiedział, że jest wrogiem kosmetyków. To ja nie mogę wytrzymać, już widzę, jak on walczy ze swoją armią, barwy wojenne na twarzy, karabiny, bojówki, czołgi, mundury, hełmy, strzały, a po drugiej stronie balsamy, kremy, maseczki, odżywki, w tubkach, puszkach, słoikach, pudełkach, z karabinami, czołgami, w okopach, strzelają, walczą zaciekle, a co. Zły krem w tubce strzela. Ma on sztandar kosmetykowy w dłoni. A ja nie mogę wytrzymać, to chore, nie dam rady, zaczynam się śmiać, co to będzie jak ludzie zobaczą, to nie, to nie patrz na nich, to patrzę w dół, to wchodzę do sklepu, biorę koszyk i chowam się między półki. Jakoś mija.
Ale to nie tylko moja chora wyobraźnia. O nie. Ludzie są sobie sami winni. Stoimy w pokoju. Jedna osoba pyta drugą, jesteś chora, może masz bąblownicę, byłaś w lesie, dwa miesiące temu, jagody jadłaś, jesteś na to chora. 
A ja widzę jak na tamtej twarzy pojawia się spojrzenie pełne znaków zapytania, no jak to, to było dawno temu, to absurd. A ja już się dławię, już widzę te bąble, których nie ma, chcę odwrócić się do okna, do moich książek, ale nie nadążam, nie zdążyłam, nie dam już rady. Już fala nadeszła, już się jej poddałam, próbuję powstrzymać, aż kipi ze mnie jak z wulkanu. Prycham śmiechem i widzę to spojrzenie, znowu je zawiodłam, przecież się martwiła, nie chciałam, kurde, przepraszam, nie chciałam, ale naprawdę nie dałam rady. Tym razem znów nie wyszło.